Kuci

Majonez. Koniec świata. I chuj.

Wszystko zaczęło się od kanapki. Chuj wie, jaka to była pora dnia. Może świt, może zgon nadziei. Gospodarz wyjął z lodówki słoik majonezu, ten sam, co zawsze - tłusty, zimny, niepotrzebny. Posmarował nim chleb z taką rezygnacją, jakby nie miał już niczego więcej. Ani życia, ani marzeń, ani nawet sumienia. Patrzyłem na to z parapetu, jak ostatni świadek końca cywilizacji. I pomyślałem: jedynym, co tu jeszcze trzyma wszystko w kupie, jest grawitacja i termin ważności na opakowaniu.

Telewizor mruczy coś o wojnie, inflacji i katastrofie klimatycznej, ale i tak najgłośniejszy jest dźwięk czajnika. Bo czajnik to jedyne, co tu jeszcze ma cel: zagotować wodę, wypluć parę i zamilknąć. Ludzie? Ludzie nie umieją już milczeć. Ludzie muszą mówić o sukcesach, planach, celach, medytacji i pizdach z TikToka. Ja milczę. Ja patrzę. Ja jestem kotem, który przespał każdą rewolucję i każdy cud. ZSRR? Spałem. 1989? Spałem. Netflix? Też spałem. Nic się nie zmienia. Tylko majonez gęstnieje.

Ktoś powiedział, że świat się kończy. Ktoś inny - że to dopiero początek. Ja mówię: chuj z tym. Świat skończył się już dawno temu, tylko nikt nie zauważył. Przegapiliście to. Skończył się w momencie, w którym otworzyłeś lodówkę i zamiast sensu życia znalazłeś majonez. Kiedy zamiast rozmowy zacząłeś scrollować, szukając czegoś, czego nawet nie umiesz nazwać. Kiedy próbowałeś zasnąć, dobrze wiedząc, że rano obudzisz się znowu w tym samym miejscu, w tej samej beznadziei. Apokalipsa była cicha, bez fanfar i bez płaczu. Nie było wielkiego wybuchu. Było pstryknięcie - jak gaśnięcie żarówki w lodówce. Świat już dawno zdechł. Teraz tylko odgrzewamy resztki.